Maraton - Wałbrzych
-
DST
51.60km
-
Teren
51.00km
-
Czas
04:01
-
VAVG
12.85km/h
-
VMAX
52.30km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
HRmax
173( 87%)
-
HRavg
153( 77%)
-
Kalorie 4150kcal
-
Podjazdy
1560m
-
Sprzęt Stary
-
Aktywność Jazda na rowerze
Start w maratonie w Wałbrzychu, w którym miałem oczekiwania na nadzwyczajny wynik spełzły na dramacie i starcie, którego mógłbym w ogóle nie jechać. Chociaż z drugiej strony dostałem nauczkę i postaram się być o tyle mądrzejszy na przyszłość.
W dniu startu z samego rana przed wyjazdem do Wałbrzycha wylądowałem trzy razy w kibelku "za potrzebą". Nawet się ucieszyłem, że będę lżejszy. Wyjazd do Wałbrzycha bez przygód (z żoną i Olą), na miejscu parkingowym spotkanie z Bartkiem i tradycyjnie hihy śmichy ... nie ukrywam, że trochę w temacie mojej rywalizacji z Arielem. Bartek trafnie zauważył, że przegrany z nas zamknie się w sobie i już do końca sezonu się nie podniesie psychicznie. Jakoś nie zakładałem wówczas, że rozmawiamy o mnie. W zaistniałych okolicznościach spróbuję przewartościować swoje cele i jednak szybko zapomnieć o tym co się wydarzyło. Na tym etapie jeszcze było fajnie:
Na rozgrzewce spotkałem Adama i przed samym startem przy wejściu do sektora Ariela. Podpytałem go o formę, taktykę i każdy z nas poszedł do swojego sektora.
Fotka w sektorze:
O 11:00 nastąpił start. Już tutaj się mocno zirytowałem bo odstępy między sektorami z informacji na forum miały być ponad 3 minuty, a wynosiły jedną minutę. I to jeszcze w sytuacji kiedy po stracie wjeżdżamy do lasu - nie trzeba żadnego ruchu wstrzymywać itp.
No nic - mój plan zakładał spokojną jazdę bo przewyższenie duże, a jak się chwilę później okazało to i błoto nie ułatwiało sprawy. Jadę teoretycznie spokojnie, wszyscy mnie wyprzedzają jak furmankę, ja podświadomie chyba przyśpieszam. Ale i tak dalej mnie wszyscy łykają.
Po 5 km już się sytuacja w miarę unormowała i już trzymałem tempo osób jadących obok mnie. Kolejny aspekt, który już wtedy mnie wkurzył to ślad GPS, który org opublikował. Był do dupy. Patrząc na to perspektywie całości trasy to ciągle były komunikaty, że jestem poza kursem i wówczas kropa na profilu stała w miejscu. Po pewnym czasie łapał pozycję i następował przeskok w jakiś inny punkt. Nie przeczę, że i tak było znacznie lepiej niż go w ogóle nie mieć, ale to znów kolejny dowód na to, że tak naprawdę ślad powstał chyba z rysowania palcem po mapie (a dokładnie na komputerze), a nie realnego przejazdu trasy.
W moich planach na ten maraton (jak i każdy inny) silną stroną miały się okazać zjazdy. Wreszcie po pierwszym podjeździe taki się trafił. I tu kolejny ZONK. Jak zawsze okazało się, że poziom sportowy ludzi w wariancie: podjazd-zjazd nie jest zachowany w odpowiednich proporcjach. Być może u nich jest ok, a u mnie jest zrypany ? W każdym bądź razie mogłem zapomnieć o szybszej jeździe. Albo to był jakiś singiel i tempo ślimaka, momentami postoje, albo droga na 2 rowery gdzie jechał jeden obok drugiego. Zero możliwości wyprzedzania. Było bardzo ślisko, opony prawie w ogóle się nie trzymały nawierzchni. Na zakrętach wyrzucało z trasy. Z tyłu miałem założone gumki (hamulcowe), które uniemożliwiają zablokowanie koła na asfalcie to w praktyce na tym błocie większość zjazdów była jechana na pełnej blokadzie koła. Co chwila u ludzi jakieś loty przez kierownicę, panika w oczach i w ogóle męczarnia. Mazia błota spływała rynnami w dół i była to straszna mordęga.
Jeden z pierwszych zjazdów:
I końcówka zjazdu z Chełmca:
Na tym etapie znów zacząłem się denerwować bo wiedziałem, że zwycięstwo z Arielem staje się całkowicie nierealne. Zacząłem na trzeciego próbować wyprzedzać, kombinować, ale to było bez sensu. Poza stwarzaniem niepotrzebnego zagrożenia i podejmowania 5-ciu prób wyprzedzenia z której żadna się nie udawała, odpuściłem i jechałem jak wszyscy. Jedynie w miejscach większego luzu gnałem do przodu. Na podjazdach znów byłem łykany, na zjazdach dopiero po rozjeździe dystansów zrobiło się luźniej i wówczas mogłem zacząć nadrabiać. No ale na tych podjazdach znów miałem "nerwa" bo było kilka takich bardzo długich i na ich horyzoncie Ariela nie było widać. A przy różnicy 1 minucie na starcie kiedy podjazd się jechało 3-4 minuty to nie wróżyło to dobrze. Po wspomnianym rozjeździe zjazdy już zacząłem jechać tak jakbym tego chciał. Ale to już było za późno. W połowie dystansu (mimo, że piłem, zjadłem żela i batona) poczułem pierwszy skurcz łydki, chwilę później drugiej łydki i musiałem zwolnić. Sama jazda była totalną katorgą. Wszędzie błoto, rozmoknięte łąki, strumyki wody i błota spływające w dół.
Chyba połowę dystansu pokonałem na najmniejszej tarczy z przodu. Nawet na płaskich odcinkach trzeba było mocno cisnąć, żeby koła się obracały. Ludziska zaczęli mnie wyprzedzać masowo. Leciałem w rankingach OPEN/KAT na łeb na szyję. W pewnym momencie stres związany z ogólnie pojętą porażką spowodował, że rozbolał mnie brzuch. To było na chwilę przed trzecim bufetem (na pierwszych dwóch się nie zatrzymałem). Na tym był postój wypiłem chyba z 8-siem kubków tego ohydnego Squezzy i ruszyłem. Przejechałem kilkaset metrów i musiałem zejść z roweru bo nie byłem już w stanie z tym bolącym brzuchem dalej jechać. Chwilę odpocząłem i kawałek przejechałem, ale wkrótce znów postój. Chwilę później już w ogóle nie jechałem. Wszystko co było po płaskim i pod górę to szedłem pieszo, jedynie zjazdy zjeżdżałem. Na samych ostatnich 10-ciu kilometrach straciłem do Ariela 30 minut.
No nic dramat. Przez myśli mi przechodziły pomysły typu: wegetacja w rowie, podwózka kładzikiem organizatora na metę i inne tego typu pomysły. Gdyby trasa w okolicach 30 km przechodziła obok mety to bym zszedł. Na tych ostatnich 10-ciu km to cały czas myślałem w kategoriach: przekroczyć linię mety czy nie ? Szkoda mi było jechać na maraton, walczyć o przetrwanie, usyfić rower do tego stopnia, że znów będę go kilka dni reanimował i wylądować w wynikach jako DNF.
Foto Ela Cirocka:
Z punktu widzenia taktycznego jednak jest pewna zaleta nie przekraczania linii mety: wówczas start traktowany jest jakby go nie było i mój wywalczony sektor ze Zdzieszowic (3-ci) byłby brany na następne 3 starty. Teraz wynik który uzyskałem (5-ty sektor) już niestety spowoduje, że startów z sektora 3 zostały mi dwa jeśli w kolejnych dwóch startach nie podtrzymam go.
Zdjęcia z mety:
- żona oczekująca na mój przyjazd (w deszczu):
i ja:
Sumaryczny wynik z mety to: 4:00:59 (OPEN: 247/448 (55% stawki) i w kategorii: 107/173 (62% stawki).
Na mecie wylądowałem na trawniku, żona przyniosła mi jakaś tabletkę (z punktu medycznego) na ból brzucha, później wizyta w kibelku, kolejna w krzakach przy aucie bo bym do kibelka mógł nie zdążyć. Dreszcze spowodowane z zimna, godzina poświęcona na przebranie się (bo nie byłem w stanie się schylić) i próba dojścia do siebie aby podjąć próbę powrotu do domu. Po drodze zatrzymywanie się w krzakach za potrzebą i wymiotowanie. W domu to samo - ciągły pobyt w kibelku. Rower zrzuciłem jedynie z bagażnika bo nie byłem w stanie go spłukać wodą ze szlaufa (jutro będę go reanimował). Ehhhhhhh. Bolący brzuch to oczywiście objaw stresu, parcia na wynik i nie sprostanie narzuconym przez siebie celom. Przed startem nic nie zjadłem co mogłoby mi zaszkodzić, wszystko zrobiłem jak zawsze, nie ma mowy żeby tym razem zwalić winy na zatrucie czy coś w tym, stylu. To objaw stresu spowodowany parciem na wynik i rywalizację.
Chciałem przeprosić Ariela i Bartka za wypisywanie tych wszystkich pierdół i bzdur we wpisach i komentarzach zmierzających do wizji "niszczenia" i "deklasowania" na minionym maratonie. To przypominało walkę bokserską kiedy w zapowiedziach jeden drugiego straszy (no głównie niestety ja) co to mu nie zrobi, a jak przychodzi co do czego to jedno "packięcie" i już jest po zawodach. Dostałem nauczkę, do teraz brzuch jeszcze boli. Więcej już z mojej strony nie przeczytacie tego typu zdań/określeń, jakiegoś straszenia co to z Wami (a w zasadzie z Arielem) nie zrobię itp. itd. Głupia sprawa, okazaliście się o lata świetlne mądrzejsi. Teraz sobie przemodyfikuję swoje cele i oczekiwania startowe. Jeszcze raz sorry.
Smutne jest jeszcze to co się wydarzyło na mecie w aspekcie wyników. Bartek, który przyjechał 82-gni na OPEN zdobył 379 pkt, Ariel 117 OPEN tylko 358 pkt, ja - 312 pkt.
A sytuacja kiedy się przyjeżdża na 82-gim miejscu w OPEN i zostaje się wyprzedzonym przez trójkę zawodników GIGA to chyba jeszcze nigdy nie zdarzyła. W górach niestety wypadło to dramatycznie i chłopaki chyba też nie są zadowoleni z pkt, które uzyskali. Z przejazdu maratonu może i tak, ale z pkt na tle Miękini i Zdzieszowic to wyszła brędza.
Ja straciłem start zapasowy i chyba będę musiał się zmusić do wyjazdu do Poznania. Nie chce mi się, ale teraz muszę to rozważyć.
Z biegiem czasu uzupełnię wpis o fotki.
Oto porównanie przejazdów Bartka, Tomka i mojego (jak widać do pewnego miejsca nie było dramatu):
LINK.
P.S.
Dzisiaj (dwa dni po maratonie) wyjąłem rower na światło dzienne. Wyglądał tak:
Link do dokładniejszych statystyk treningu w serwisie:
Navime.pl + mapka:
Kategoria Maratony 2014
komentarze